Elwidu

Elwidu

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Wyzwanie tegoroczne 1

Pamiętacie jak dwa lata temu brałam udział w wyzwaniu? Ponieważ motywowało mnie to do działania, w tym roku postanowiłam sobie sama stworzyć wyzwanie! A co?! Inni mogą, to ja też! Siedziałam, myślałam i wymyśliłam. 
Moje zadania będą na mniejszą skalę, tzn. będzie ich 30 na kwartał, bo takie bloki czasowe postanowiłam utrzymać. Postanowiła, że moje zadania będą dotyczyły ciała, umysłu i duszy. Czy mi się udało? Oceńcie sami... Wybaczcie szatę graficzną, ale to komputer nadal rządzi, ja się podporządkowuję...
To co? Gotowi, aby zmierzyć się ze sobą? Bo ja tak!

Wyzwanie pierwsze: styczeń - marzec 2017r. 

  1. Znajdź przepis na naturalna maskę na włosy i zrób ją.
  2. Naucz się oddychać przeponą.
  3. Przyjrzyj się sobie w lustrze - w bieliźnie lub bez. Uważnie na siebie patrz. Nie krytykuj: "Tu za dużo, tu za mało". A teraz spójrz sobie głęboko w oczy, szczerze uśmiechnij się do siebie i powiedz na głos: "Lubię Cię!"
  4. Maszeruj szybko, intensywnie przez 30 minut przynajmniej 2 razy w tygodniu przez 3 tygodnie.
  5. Idź spać wcześnie i wstań wcześniej.
  6. Poćwicz jogę - z instruktorem lub z internetem ;)
  7. Naucz się robić inny makijaż.
  8. Przez trzy tygodnie pilnuj wypijania odpowiedniej ilości wody (zapisuj ilość szklanek, ustal szklankę wody co 2 godziny itp.)
  9. Zaplanuj i przeżyj zdrowy dzień: odpowiednia dawka snu, zdrowe i systematyczne posiłki, trening, sen przed północą...
  10. Wybierz się na spacer po lesie. Sama, z psem, z przyjacielem...
  11. Przeczytaj lekturę, której nie przeczytałaś, gdy była obowiązkowa w szkole.
  12. Naucz się udzielać pierwszej pomocy - idź na kurs lub znajdź film w internecie.
  13.  Znajdź 3 sposoby radzenia sobie ze stresem i zastosuj je przy najbliższych okazjach.
  14. Obejrzyj wszystkie filmy swojego ulubionego reżysera.
  15. Zrób coś samodzielnie. Znajdź w necie filmik DIY z zakresu, który Cię interesuje (np. ogród, scrapbooking, szydełko, praca w drewnie, maseczka) i do dzieła!
  16. Obejrzyj film/serial który już znasz, w języku, którego się uczysz lub chciałabyś uczyć się.
  17. Zrób własnoręcznie kartki na różne okazje i powysyłaj je do znajomych, rodziny (na urodziny, imieniny, z okazji piątku, powrotu do zdrowia, przeprowadzki do nowego domu itp.)
  18. Popracuj nad opanowaniem nowego programu komputerowego (np. PowerPoint, Paint, Excel) - spróbuj wykorzystać tę nową umiejętność.
  19. Stań w progu swojego domu/pokoju i popatrz na wnętrze ozami kogoś obcego. Podoba Ci się to co widzisz? Tak - to świetnie! A można coś ulepszyć? Nie - co można w nim zmienić? Zrób to!
  20. Zrób coś, co kompletnie do Ciebie nie pasuje: idź sama do kina, przejdź szybkim marszem 4 km, idź na siłownię, przeczytaj książkę o pilotażu szybowców lub poćwicz jogę.
  21. Spróbuj owocu, którego do tej pory nie jadłaś.
  22. Zrób coś przyjemnego, co od dawna odkładasz na później.
  23. Zadzwoń/napisz maila do kogoś, z kim miałaś bliski kontakt kilka lat temu, a potem wasze drogi rozeszły się. 
  24. Systematycznie dzwoń/pisz do Rodziców i Rodzeństwa.
  25. Zrób listę miejsc w Polsce, Europie, na świecie, które chcesz odwiedzić. 
  26. Zorganizuj sobie spokojne wypicie kawy - może warto wstać 30 minut wcześniej?
  27. Wstań na tyle wcześnie, aby zobaczyć wschód słońca.
  28. Zrób listę osób do których chcesz zadzwonić czy napisać maila, ale odkładasz to na później. Koło każdej osoby napisz konkretną datę kontaktu i realizuj to.
  29. Zaproś kogoś na obiad lub kolację, które sama przygotujesz. Może ulubione danie tej osoby?
  30. Chociaż raz zamiast tego, co musisz zrobić, zrób to, co da Ci szczęście. Zobaczysz co się stanie...
To tyle na początek. Podejmujecie wyzwanie? Razem będzie raźniej...
Pozdrawiam gotowa do działania - Elwidu 
PS: śpiąca kota...

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Pieczemy

Uwielbiam ciabattę! Jest to pieczywo, które (świeże) mogłabym jeść prawie bez przerwy. Już dość dawno znalazłam na nią przepis, ale dojrzewałam do pieczenia. I nareszcie w miniony weekend nadeszła ta wiekopomna chwila i.... jest! Upiekłam! To znaczy: była! 



 Ciabatta
200g mąki pszennej
160 g wody
1 łyżeczka soli
6 g świeżych drożdży

Wszystkie składniki dokładnie wymieszać w misce - naprawdę dokładnie - mi trafiło się miejsce z duuużą ilością soli ;) Przykryć ściereczką i odstawić na 8-12 godzin.
Blachę, na której będzie się piekła ciabatta rozgrzewamy w piekarniku do 250*C.
Wyrośnięte ciasto przekładamy na papier do pieczenia przyprószony mąką, a papier kładziemy na deskę, z której łatwo będzie go razem z ciastem zsunąć. Wierzch ciabatty równierz oprószyć mąką.
Odstawić ciabattę na 20-30 min, aby podrosła.
Zsunąć ciabattę na rozgrzaną blachę i piec 15-20 min (ostatnie 3 można piec z termoobiegiem). 
Ciabatta nie będzie ciemna jak chleb, więc nie należy jej piec zbyt długo, bo będzie twarda.
Smacznego!

Poza ciabattą postanowiłam upiec również znowu chlebek na zakwasie. Użyłam mąki pszennej zwykłej i razowej. Wyszedł zwarty, smaczny, z chrupką skórką. Wierzch jest bardzo jasny, nie wiem dlaczego.




 I jeszcze na koniec pokażę Wam mój świąteczny stroik. Zrobiony na szybko, ale bardzo mi się podoba.


A jak Wasz początek roku? Pracowicie, czy raczej leniwie?

Pozdrawiam chrupiąc chlebek - Elwidu

piątek, 6 stycznia 2017

Czwarty Król

Znacie opowieść o Czwartym Królu? Posłuchajcie:

 "Mówią, że był i czwarty król, który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon. Wiedział, że to ma być Król Miłości. I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od ojca przy swoim urodzeniu.
     Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął ze sobą dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał.
     Gwiazda wskazywała drogę. Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na rzeczy, których nie spodziewał się spotkać.
     Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze sobą - jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa. Ale wahał się tylko chwilę. Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten, do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej. Rozdał wszystko.
     Ale to jego "wszystko" było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero gdy ta akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze skończyły się, zdecydował się iść w dalszą drogę. Gwiazda go prowadziła.
     Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu złożyć pokłon. Ale tak nie było. Po krótkim okresie spokojnego marszu napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak, że tam panuje "czarna śmierć" - cholera. Zresztą nie było się temu co dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności. Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść obojętnie wobec nędzy ludzkiej. I tak wjechał ze swoją karawaną w zagrożoną wieś.
     To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się: może ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry. 
     - Zatrzymać się - rozkazał.
     Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi:
     - Uciszcie się.
     Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu, posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział:
     - Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi towarzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze żyją.
     Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom.
     Towarzyszyło mu kilka sług. Od rana do wieczora szedł od domu do domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem, tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy.
     Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia. Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził. Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie wiedział, kiedy jakieś litościwe ręce zaciągnęły go na barłóg, nie wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce.
     Nie zdawał sobie sprawy, jak długo chorował. Gdy się obudził, jedno zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług. Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś.
     Ludzie nie rozpoznawali w nim króla. Ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni, nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza - nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony.
     Namyślał się, co robić - wracać do swojego kraju czy iść, aby spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą. Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła. Ale gwiazda wciąż świeciła. Zdecydował się iść dalej. Miał przecież jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb - najwspanialszy rubin, który chciał Jezusowi złożyć w ofierze.
     I poszedł. Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty, aby zapracować na pożywienie i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować.
     Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto - znowu obce mu, z obcym językiem, z obcymi zwyczajami - chciał je przejść jak najprędzej. Nie lubił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na wszystko, co się wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się targ. Sprzedawano i kupowano bydło - kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu, spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić.
     I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się zawahał: przecież to nie mój, to już jest Jego. Ja Mu go już podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił, gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i powiedział:
     - Chcę kupić od ciebie tych ludzi.
     Handlarz popatrzył się z pogardą na niego i odrzekł:
     - Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś.
     Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę. Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał:
     - Ile chcesz za ten kamień? 
On odpowiedział:
     - Chcę tych ludzi.
     - Weź sobie wszystkich - usłyszał.
     Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku:
     - Jesteście wolni, wracajcie do domu.
     W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy.
     Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co przeżył, zadał sobie pytanie: "Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z pewnością inny król rządzi".
     Wieczorem odszukał swoją gwiazdę. Gwiazda świeciła. Zdecydował się iść dalej. Powiedział sobie: "Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości. Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?" I poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości.
     I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do Jerozolimy. Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była stolica, opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to. Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się zajmuje bogaceniem się? Może rządzi przemocą, silą?
     Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. Zaniepokoił się. Nie wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe. Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie doszedł do celu swojej podróży.
     Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas - drogą szedł orszak, pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: "I tutaj istnieje kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? W krainie rządzonej przez Króla Miłości?" Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli sylabizował tekst napisu: "Jezus Nazareński Król Żydowski" i gdy odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten, do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie teraz skazany na śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał. Wtedy pojawił się Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża.
     Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział. To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie: Jezus mu współczuje. Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć, tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on - stary król. Z najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o całej długiej drodze, jaką odbył do Niego, o tym, co przeszedł w tych długich latach wędrówki. Że to przyjmuje jako największy dar. Dar ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata.
     To wszystko trwało tylko moment, ale przepełniła go taka radość z tego spotkania z Jezusem, że serce mu pękło ze szczęścia."
ks. M. Maliński 

Pozdrawiam Was ciepło w ten mroźny wieczór - Elwidu

wtorek, 3 stycznia 2017

Domowe centrum zarządzania

Kochani! Wszystkiego dobrego w Nowym Roku! Oby nie był gorszy od poprzedniego, aby Wasz optymizm był drogowskazem dla innych, a Wasze cele na ten rok wyzwalały w Was niezmierzone pokłady fantazji i energii.

Postanowiłam w tym roku wydrukować kalendarz do kuchni - to takie moje centrum zarządzania. Oprócz kalendarza książkowego do torebki, w którym zapisuję bardziej szczegółowe zadania, listy rzeczy do zrobienia konkretnego dnia, mam kalendarz kuchenny. Mam w nim cały miesiąc w zasięgu wzroku. Ponieważ nie ma w nim podziału na osoby, jak w zeszłym roku, każdej osobie przyporządkowałam inny kolor, co pozwala łatwo zorientować się co, kto i kiedy. 

Bazą jest stara deska, przetarta papierem ściernym i pociągnięta białą farbą rozcieńczoną wodą.

 Do niej są doklejone drewniane spinacze do bielizny, a przez wywiercone otwory przeciągnięty sznurek...
Podpięłam do tego wydrukowany kalendarz oraz kartki, które muszę mieć "na oku" i gotowe!

I jeszcze coś, co zachwycało mnie wiele lat temu i zachwyca nadal...

Pozdrawiam Was i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku - Elwidu