Znacie opowieść o Czwartym Królu? Posłuchajcie:
"Mówią, że był i czwarty król,
który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo
narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon. Wiedział, że to ma być Król
Miłości. I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o
największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był
ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od
ojca przy swoim urodzeniu.
Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga.
Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na
zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął ze sobą
dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał.
Gwiazda wskazywała drogę. Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko
było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego
wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się
potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to
był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na
rzeczy, których nie spodziewał się spotkać.
Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone
pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał
wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących
o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze
sobą - jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam
wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa. Ale wahał się tylko chwilę.
Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten,
do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej.
Rozdał wszystko.
Ale to jego "wszystko" było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś
akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w
kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się
transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero gdy ta
akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze
skończyły się, zdecydował się iść w dalszą drogę. Gwiazda go prowadziła.
Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był
spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu
złożyć pokłon. Ale tak nie było. Po krótkim okresie spokojnego marszu
napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak,
że tam panuje "czarna śmierć" - cholera. Zresztą nie było się temu co
dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał
powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać
jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało
się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności.
Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej
byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama
przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść
obojętnie wobec nędzy ludzkiej. I tak wjechał ze swoją karawaną w
zagrożoną wieś.
To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy
drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających
się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały
uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała
jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się:
może ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry.
- Zatrzymać się - rozkazał.
Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi:
- Uciszcie się.
Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu,
posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi
dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z
wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej
ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział:
- Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi
towarzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze
żyją.
Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom.
Towarzyszyło mu kilka sług. Od rana do wieczora szedł od domu do
domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne
prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała
chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem,
tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy.
Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia.
Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził.
Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał
ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie
wiedział, kiedy jakieś litościwe ręce zaciągnęły go na barłóg, nie
wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w
czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce.
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo chorował. Gdy się obudził, jedno
zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W
pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić
po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług.
Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś.
Ludzie nie rozpoznawali w nim króla. Ani nawet wybawcy. Wtedy,
kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni,
nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim
przybysza - nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było
ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak
włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka
zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony.
Namyślał się, co robić - wracać do swojego kraju czy iść, aby
spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą.
Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda
stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła.
Ale gwiazda wciąż świeciła. Zdecydował się iść dalej. Miał przecież
jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb - najwspanialszy rubin,
który chciał Jezusowi złożyć w ofierze.
I poszedł. Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty,
aby zapracować na pożywienie i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta
do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować.
Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto - znowu obce mu, z obcym
językiem, z obcymi zwyczajami - chciał je przejść jak najprędzej. Nie
lubił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na wszystko, co się
wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się
targ. Sprzedawano i kupowano bydło - kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł
dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich
zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród
niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych
do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że
mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu,
spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa:
mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel
napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na
targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież
nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić.
I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O
rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się
zawahał: przecież to nie mój, to już jest Jego. Ja Mu go już
podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił,
gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i
powiedział:
- Chcę kupić od ciebie tych ludzi.
Handlarz popatrzył się z pogardą na niego i odrzekł:
- Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś.
Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę.
Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich
kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał:
- Ile chcesz za ten kamień?
On odpowiedział:
- Chcę tych ludzi.
- Weź sobie wszystkich - usłyszał.
Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku:
- Jesteście wolni, wracajcie do domu.
W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza.
Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na
szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to
jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy.
Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co
przeżył, zadał sobie pytanie: "Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do
Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co
przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski
jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od
chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść?
Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z
pewnością inny król rządzi".
Wieczorem odszukał swoją gwiazdę. Gwiazda świeciła. Zdecydował się
iść dalej. Powiedział sobie: "Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości.
Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na
co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?" I
poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości.
I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi
zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do
Jerozolimy. Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami
świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była
stolica, opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to.
Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w
nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał
się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się zajmuje
bogaceniem się? Może rządzi przemocą, silą?
Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. Zaniepokoił się. Nie
wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe.
Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie
doszedł do celu swojej podróży.
Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego
oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas - drogą szedł orszak,
pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król
wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż
nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki. W pierwszej chwili nie
chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: "I tutaj istnieje
kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? W
krainie rządzonej przez Króla Miłości?"
Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli
dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się
żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i
wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli
sylabizował tekst napisu: "Jezus Nazareński Król Żydowski" i gdy
odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z
całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten,
do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie teraz skazany na
śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć
nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał. Wtedy pojawił się
Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł
zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża.
Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną
pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy
król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na
krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego
rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili
opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król
spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział.
To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w
oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed
chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch
skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie:
Jezus mu współczuje. Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć,
tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego
własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on - stary król. Z
najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o
całej długiej drodze, jaką odbył do Niego, o tym, co przeszedł w tych
długich latach wędrówki. Że to przyjmuje jako największy dar. Dar
ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata.
To wszystko trwało tylko moment, ale przepełniła go taka radość z tego spotkania z Jezusem, że serce mu pękło ze szczęścia."
ks. M. Maliński
Pozdrawiam Was ciepło w ten mroźny wieczór - Elwidu